Jak na ostatni dzień roku przystało, czas na podsumowanie. Choć do północy jeszcze parę godzin, siadam do komputera i zbieram wszystkie, ważniejsze dla mnie wydarzenia z ostatnich miesięcy, w jeden post (opublikuję go pewnie w pierwszych dniach Nowego Roku). Pierwsza myśl jaka przychodzi mi do głowy to taka, że prawdziwe podsumowanie powinno się robić dopiero po upływie kolejnego roku a nie na koniec obecnego, bo tylko wtedy można z dystansu przyjrzeć się minionym wydarzeniom, ocenić i zamieścić prawdziwe przemyślenia. Ale… skoro już przygotowałam zdjęcia i zaczęłam to pisać, to teraz dokończę.
Jednak żeby ten wpis zachował spójność myślową, muszę się trochę cofnąć w czasie do roku 2018. Weszłam w niego z dokładnymi koncepcjami, celami i marzeniami. Oczywiście nie udało mi się zrealizować ani jednego z nich. Za to wydarzyły się rzeczy, których się kompletnie nie spodziewałam (pisałam o tym w poprzednim podsumowaniu roku → TUTAJ ). Pisząc rok temu tekst podsumowujący tamten czas, myślałam, że to przypadki, szczęśliwe zbiegi okoliczności, że to wszystko niemalże przyszło do mnie samo. I wiecie co? Wcale tak nie było. Kiedy przypominam sobie o tym teraz, dopiero widzę, że tak naprawdę… i tak wszystko planowałam. Szczególnie jeśli chodzi o podróże, szukałam hoteli, układałam trasy „zwiedzania” i kupowałam bilety lotnicze na co najmniej dwa, a nawet trzy miesiące do przodu! Przez to zdarzało się, że na krótko przed takim wyjazdem, zazwyczaj z przyziemnych powodów i niemożności jednak pojechania, trzeba było taki bilet przebukowywać, wymieniać na voucher lub coś w tym rodzaju. Chyba czułam gdzieś wewnątrz siebie, że jednak w tym wszystkim i tak coś poszło nie tak, bowiem w ostatni dzień grudnia głośno powiedziałam: „nie chce już tyle podróżować!”. Kiedy to mówiłam oglądając w telewizji koncert sylwestrowy na kanapie, we własnym mieszkaniu, właśnie wchodziłam w 2019 rok.
Zaczęłam ten „plan” wdrażać bo rok rozpoczęłam rezygnacją z wypadu na Majorkę w styczniu. Właściwie ten miesiąc przeleciał mi tak szybko, że nawet nie zdążyłabym się obejrzeć, gdyby nie to, że pod koniec miesiąca… zmieniłam pracę a od lutego podjęłam nową i śmieję się, że to był mój przyspieszony prezent na walentynki od siebie samej. Mija prawie rok od chwili gdy ją zaczęłam a ja nadal cieszę się każdego dnia gdy tam idę. Otaczają mnie naprawdę fajni ludzie, a kiedy siadam do swojego biurka, obok mam fajne koleżanki. Myślę, że zawodowo chyba wreszcie znalazłam swoje miejsce, a przynajmniej odpowiednią dla mnie „branżę”.
Marzec. W marcu podobno najfajniejszy jest Dzień Kobiet. Ja mój spędziłam w Niemczech. Wyjazd był planowany w tym terminie bo wtedy w Berlinie odbywały się targi turystyczne. Do Berlina dotarłam, ale jak to zwykle bywa z planami, na targi już nie. Ale nie ma tego złego. Pochodziłam sobie trochę po mieście, które już znam. Zrobiłam zakupy w ulubionej galerii handlowej. Wypiłam kawę na szczycie wieży telewizyjnej w obrotowej restauracji 203 metrów nad ziemią. Pojechałam na cały dzień do Poczdamu. Do domu wróciłam w poniedziałek rano, jednak i tak lekko rozczarowana bo coś nie do końca się udało. Powiedziałam sobie na pewno nie chcę już więcej „takich” podróży.
To był moment w którym obiecałam sobie, że na 2019 nie będę już robiła żadnych postanowień typu „nowy rok nowa ja” itp. ani tym bardziej żadnych planów czy innych tego typu strategii. Nie i koniec!
I to był mój przełom. Żyłam sobie spokojniutko „z dnia na dzień” aż tu nagle „zaatakował” mnie prawdziwy życiowy roler coster!
Wszystko zaczęło się w kwietniu. Jak już pewnie wiecie z wcześniejszych postów, to miesiąc urodzin moich i bloga. To właśnie z tej okazji przyjaciele zorganizowali mi „prezent” – lot w tunelu aerodynamicznym. Po tym jak zrobiłam wielkie ze zdziwienia oczy, usłyszałam: „Niespodzianka się podoba? To świetnie bo w piątek jedziemy”. Takiego tunelu nie ma w Trójmieście dlatego całą grupą pojechaliśmy do Warszawy. Pewnie zapytacie czy się bałam. Pewnie, że tak! Oczywiście najpierw byłam podekscytowana, ale przed samym lotem stałam w drzwiach tunelu i bałam się puścić futrynę. Ostatecznie jednak wskoczyłam, powietrze mnie uniosło i poleciałam. A nawet razem z instruktorem zawirowałam pod sam sufit!
To nie był jednak koniec nowości jakie czekały na mnie w tym roku. Przyjemności z kategorii „dla ciała i ducha” pojawiały się niemal w każdym miesiącu. Jadłam desery w najbardziej znanych instagramowych kawiarniach w Warszawie. Piłam kawę z 24 karatowym złotem. Miałam sesję zdjęciową na tarasie widokowym najwyższego budynku w Trójmieście. Kilka razy byłam w spa a w weekend andrzejkowy bawiłam się w pięciogwiazdkowym hotelu w Mikołajkach.
W tym roku działo się też dużo wokół sfery samego bloga. Uczestniczyłam w kilku sporych eventach w Trójmieście i w Polsce. Dostałam zaproszenie na trzy duże wydarzenia dla blogerów: Influencer Live w Poznaniu, See Bloggers w Łodzi i Festiwal Kobiet Internetu w Gdańsku. Poznałam wiele sławnych osób również z branży fashion (kilka z nich pochwaliło też moje stylizacje, co jest dla mnie ogromnym wyróżnieniem). Na Targach Uroda „dostałam kolorowych skrzydeł”. Uczestniczyłam w 6-tych urodzinach Riviery w Gdyni oraz na wszystkich eventach modowych w Forum Gdańsk. Podczas tych wszystkich wydarzeń kilkakrotnie wyłapało mnie oko obiektywu fotograficznego a moje zdjęcia zamieścił u siebie m.in. Magazyn Mademoiselle. Po raz pierwszy nakręciłam dla Was „z ręki” „mówione” stories, a blog z modowego powoli przekształca się w travel.
Nie zapominajmy o podróżach. Było sporo tych „lokalnych” po naszej ojczystej ziemi. Byłam m.in. w Warszawie (kwiecień i wrzesień), Poznaniu (maj), Łodzi (czerwiec), Malborku i na Mazurach (kilkakrotnie) ale i zaliczyłam w końcu Cuda Wianki w Gdyni.
Nie licząc Niemiec w marcu, w ciągu tego roku wiele jeszcze razy „poniosło” mnie za granicę. Zaczęło się od tego jak pewnej nocy nie mogłam spać i buszując w internecie kupiłam bilety do Finlandii (maj). Leciałam bez jakiegokolwiek planu, na lotnisku przed wejściem do samolotu wpisałam w wyszukiwarce w telefonie: „co zobaczyć w Turku?” I tym sposobem kilka godzin później przechadzałam się po Krainie Muminków! Pojechałam też do Danii i zwiedziłam Kopenhagę, skąd przez most nad Sundem dostałam się do Szwecji (czerwiec). Spędziłam też kilka dni na Litwie (sierpień).
To były tylko te „mniejsze” podróże. Bowiem wrzesień okazał się prawdziwą podróżniczą petardą! Zaczęło się niewinnie przylotem do kurortu w Egipcie. To co działo się później przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Z półwyspu Synaj wyruszyłam w podróż na Bliski Wschód, gdzie odwiedziłam Izrael, Jordanię i Palestynę. O Izraelu myślałam od dawna. Wcześniej już podjęłam dwie próby wyjazdu do tego kraju, obydwie nieudane. Pierwszą z biurem podróży kilka lat temu, wtedy wycieczka została odwołana dwa dni przed wylotem. I drugi raz z koleżanką w lutym 2018, na własną rękę, kiedy przy kupowaniu biletów system odrzucił kartę płatniczą. I tu potwierdza się moja teoria, że jeśli coś jest Ci przeznaczone, to spotka Cię to nawet jeśli się o to w ogóle nie starasz. Chciałabym opisać Wam całą tę podróż ze szczegółami, jednak nie czas na to. Napiszę tylko w skrócie, że: Zwiedzanie Izraela było tak ekscytujące, że w Jerozolimie zrezygnowałam ze snu by w nocy spacerować i dalej poznawać miasto. Odwiedziłam wszystkie najważniejsze historyczne i Święte miejsca. Szłam Drogą Krzyżową. Dotykałam Kamienia Namaszczenia w Bazylice Grobu Pańskiego i Ściany Płaczu. Będąc pod tzw. murem bezpieczeństwa oddzielającym Izrael od Palestyny i fotografując ukradkiem liczne wymalowane na nim graffiti pomyślałam, że szkoda byłoby nie zajrzeć na drugą stronę muru do Palestyny, tak też zrobiłam i zostałam tam na noc. A na drugi dzień weszłam do Groty Narodzenia w Betlejem. Zahaczyłam też o te mniej sakralne miejsca, Tel Aviv i Jaffę. A kiedy pewnego lata testowałam kosmetyki z Morza Martwego, nawet nie przeszło mi przez myśl, że rok później będę się w tym morzu kąpała! Była też Jordania. Tam przeżyłam niesamowite chwile. Na pustyni Wadi Rum mogłam się poczuć jak na Marsie. W Ammanie posmakowałam trochę nowoczesności i trochę starożytności. Zaś w Petrze… w Petrze wydałam 70 dolarów na wstęp do wąwozu na którego końcu, każdy wie co się znajduje. W całym tym czasie było mnóstwo nowych miejsc, nowi ludzie, nowe smaki. Może kiedyś na blogu pojawią się jakieś moje posty o tej podróży.
Jak bym podsumowała 2019?
Ten rok przede wszystkim nauczył mnie zmiany myślenia, zmiany podejścia do życia i otaczającego świata. Zrozumiałam, że wielu rzeczy nie robimy w życiu tylko dlatego, że zwyczajnie się boimy. Nie mamy odwagi wyjść z tak zwanej „strefy komfortu”. Boimy się zmiany samej w sobie.
Otaczamy się przedmiotami, które tak naprawdę wcale nie są nam niezbędne. Mylimy marzenia ze zwykłymi zachciankami.
W danym miejscu często trzyma nas tylko to, że wiążą nas umowy o pracę, zobowiązania, kredyty. Trzymamy się ściśle ogólnie przyjętych schematów postępowania tylko dlatego „że tak trzeba”, „bo wszyscy”. Zazwyczaj to, co powszechnie nazywany „stabilizacją” z reguły ogranicza nas najbardziej.
Wkroczyliśmy w lata 20. Jaki mam plan? Jakie mam postanowienia? O czym marzę? Nie mam absolutnie żadnego planu. Postanawiam sobie nic nie postanawiać. Nie zaśmiecam głowy marzeniami. Dlaczego? Bo jeśli chcesz by szczęście do Ciebie przyszło umysł musi być wolny od jakichkolwiek myśli o przyszłości, nic nie może go blokować!
Jestem ciekawa co przyniesie mi Nowy Rok. Może nic się nie wydarzyć a może wydarzyć się wszystko!
Jeden komentarz